piątek, 27 listopada 2015

Komendantura



Otworzył drzwi schroniska. Powiało ciepłem na zewnątrz było zdecydowanie zimno, a dodatkowo ostry wiatr powodował uczucie dużo niższej temperatury niż była w rzeczywistości. Zrzucił z pleców swojego czarnego elbrusa, strzepnął odrobinę śniegu z ubrania, zdjął kurtkę. Przy bufecie usytuowanym w samym rogu sali za kontuarem którego stała czarnowłosa góralka, kupił kubek gorącej herbaty. Chwilę stał niezdecydowany na środku sali. Rozglądał się dookoła. Wreszcie nastąpiła decyzja. Zdecydowanym krokiem podszedł do dziwnego fotela zrobionego z jednego kawałka pnia drzewa, który znajdował się tuż naprzeciwko kominka. Usiadła na nim, pociągnął łyk gorącej herbaty, rozpiął pod szyją guzik flanelowej kraciastej koszuli i zapatrzył się w ogień.
Wspomnienia przypłynęły niejako same. Już minęło parę ładnych lat jak nie zasiadał przy harcerskim ognisku. Przyczyn po temu było bardzo wiele. Przestał przy nich zasiadać z własnego wyboru, ale czy tego nie żałował. Może właśnie ten żal utraconych chwil radości i toczącej się kołem przygody spowodował, iż w płomieniach przybierających najróżniejsze fantastyczne kształty zaczął rozpoznawać wydarzenia i chwile z czasów kiedy to po raz pierwszy został komendantem harcerskiego obozu. Były to jego marzenia praktycznie rzecz biorąc od pierwszych dni w harcerstwie. Jakieś takie bardzo niedoścignione. Wielokrotnie siedząc przy harcerskich ogniskach wyobrażał sobie jak to by było. Być komendantem, odpowiadać za dzieci, kierować obozem. Nie wiadomo dlaczego, wszystkie te marzenia rozświetlone były promieniami gorącego słońca, uśmiechem na twarzy dzieci go otaczających, pośpiewywaniem ptaszków i ogólnie rzecz biorąc po prostu „wiejską sielanką”. Ale życie lubi płatać figle. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. I nie tylko dotyczyło to pogody, ale w zupełności po prostu – wszystkiego. Po pierwsze ach te dzieci. W marzeniach miały być grzeczne, posłuszne, a rzeczywistość. Przypomniał sobie cztery stojące przed namiotem dziewoje, w wieku około 16 lat każda, które to już pierwszego dnia pokazały mu pomalowane paznokcie i oświadczyły nie znoszącym sprzeciwu głosem, iż nie będą kopać dołów, gdyż  zniszczy im się lakier. Ci uczestnicy, którzy byli płci tej samej wcale nie byli lepsi. Do aniołków było im bardzo daleko, a wszelkie polecenia wykonywali delikatnie mówiąc z lekką opieszałością. Wszystko niejako układało się zupełnie odwrotnie niż w wymarzonym schemacie. Tak jakby natura żywa, którą byli podopieczni, jak i natura martwa w postaci gwoździ, desek, pił i siekier po prostu była przeciwko jego rządom i rozkazom. A przecież był już doświadczonym harcerzem. Z niejednego harcerskiego parnika jadał obiady i nieraz bywał w kadrze obozowej.
Na domiar złego i pogoda nie chciała za rządne skarby świata sprzyjać. Kłopoty z zagospodarowaniem czasu „opornej żywej materii” przysparzał dodatkowo kapiący z nieba deszcz.
-          Jak to było – bezwiednie zaczął mruczeć pod nosem – na 26 dni obozowych, aż dwa były bez deszczu.
Ciężkie westchnienie na moment przerwało tok wspomnień. Na kominku w dalszym ciągu przeskakiwały pomiędzy polanami figlarne ogniki. Co chwila zmieniając barwę, od tej ognistoczerwonej po zupełnie żółtą. Nawet tych wymarzonych harcerskich ognisk, których miał być prowadzącym i tego co w nich najważniejsze czyli gawęd było bardzo mało. Deszcz siąpił i siąpił. Temperatura w nocy potrafiła spaść poniżej zera. Wszystkie ciuchy były mokre. Musiał sobie jakość z tym radzić. Przed oczami w płomieniach ukazał mu się obraz połączonych dwóch „dziesiątek”, w których to wbrew wszystkich możliwych przepisów o bezpieczeństwie tliło się cały czas ognisko – niby jakiś święty ogień w świątyni, a dookoła niego na rozciągniętych sznurkach suszyły się ubrania. Z punktu widzenia chemicznego było to raczej wędzenie niż odparowywanie wody – ale czy było inne wyjście z sytuacji. Co wieczór wraz z jednym z członków kadry obchodził wszystkie namioty rozdając - niczym cukierki przed snem w hotelach wyższej klasy – polopirynę i dokładnie kontrolując czy została połknięta. Nie wszystkie twarze były w tym momencie mu przyjazne. Niektóre wykrzywiał grymas, a na niektórych wręcz malowała się chwilowa nienawiść.

 Drzwi z przeraźliwym piskiem otworzyły się wpuszczając do sali olbrzymią ilość płatków śnieżnych wirujących wraz z wpadającym wiatrem. Podmuch ten sięgnął  kominka. Płomień zawirował. Wybuchnął ze zdwojona siła jakby chciał oprzeć się nawałowi wiatru chwilę mocno pulsował i nagle jakby się poddając przygasł. Czar wspomnień prysł.      


(Łódź luty 2003)


Wieża



Siedzieli we dwóch w dość niewygodnych pozycjach, jeśli można to nazwać, że siedzieli. Byli bardziej chyba zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią. Z daleka wyglądać mogło to dość dziwnie. Na czubku ściętego na wysokości około sześciu metrów pnia drzewa, podzielonego od czasu do czasu kreskami poprzecznymi niewiele szerszymi od samego pnia - dwie sylwetki chłopców, a w zasadzie młodzieńców zawieszonych w dość dziwnych powyginanych pozach. Co chwilę przechylających się na jedną lub drugą stronę czy też bez mała zawisających w powietrzu.        
-          Podaj siekierę. Jeszcze „chrystusek”
-          Uważaj, nie w tę stronę.
Co chwilę padały równoważniki zdań, przerywane westchnięciami i częstym posapywaniem. Chętnie by pewnie pogadali ale skupienie uwagi na mozolnej pracy oraz utrzymaniu równowagi w tym niewątpliwie niedogodnym do pracy miejscu nie sprzyjały ku temu. Z nieba pomimo zasłony wysokich sosen dookoła lały się strugi żaru co dodatkowo powodowało strugi potu spływające po czołach. Dodatkowo musieli się spieszyć  gdyż nie mogli pozostawić budowli bez solidnego umocowania platformy, a czasu było niewiele. Budowali to „sokole gniazdo” w chwilach wolnych od zajęć. Poświęcając swój czas wolny. Za chwilę miała się skończyć cisza poobiednia i trzeba było wrócić do obowiązków zastępowych. Podopieczni i tak nie bardzo garnęli się do popołudniowego leżakowania. Na szczęście z wysokości pnia doskonale było widać obydwa namioty ich zastępów. A więc dziatwa była pod kontrolą. Choć jedno było pewne byli w środku. Mocowanie platformy było niejako uwieńczeniem ich długotrwałego trudu -  pracy na powierzchni ziemi. Zaczęło się najpierw od skrócenia tego uschniętego pnia. Co wcale nie było prostą czynnością, a z pewnością zabrało bardzo dużo czasu. A potem przyszły prawie tygodniowe przygotowania. Czas wlókł  się niemiłosiernie. Ścinanie sosenek. obrabianie każdego z kołków na prostopadłościan. Mierzenie i przycinanie na wymiar. Najgorsze było to struganie. A przynajmniej najbardziej monotonne. W pierwszym momencie wydawało się to niemożliwym, aby z kawałka trochę grubszej gałęzi, chropowatej, poznaczonej jakimiś dziwnymi naroślami i z niezliczona ilością odnóżek w postaci małych gałązek – tylko i wyłącznie przy pomocy  siekiery wykonać belkę o „prawie” idealnym kształcie prostopadłościanu, a więc po prostu budowlaną łatę czy też krawędziak.
Nagle tuż pod nimi na dole usłyszeli przeraźliwe „zawodzenie”. W kierunku „orlego gniada” biegł Tomuś, tak nazywali jednego z najmniejszych uczestników obozu. W miarę jak zbliżał się do wieży, zaczynał być widoczny grymas bólu na jego twarzy i nienaturalny gest podtrzymywania prawej ręki. Dopiero w momencie. Gdy stanął tuż pod nimi zobaczyli czerwona smugę idącą wzdłuż jego przedramienia niejako oddzieloną na dwie części jaśniejszą częścią czegoś co z tej ręki wystawało. Złamanie otwarte przemknęło prawie równocześnie przez ich myśl.
-          Co się stało -  krzyknął  starszy, mocując się z klamra pasa mocującego go do drzewa.
-          Niewypał – krzyknął Tomuś poprzez zaciśnięte zęby – tam po d lasem. Jest tam jeszcze Ewa i Halinka.
Prawie jak dwa jastrzębie spadające na swą zdobycz wypatrzona na polu; od górnej już zarysowanej platformy wieży oderwały się dwa kształty spadając jak kamienie na ziemię. Wydawałoby się to niewykonalnym skok z takiej wysokości, a jednak się stało. Tuż za zastępowymi, o mało nie rozbijając ich głów zaczęły spadać narzędzia i kawałki konstrukcji naruszone w momencie szalonego skoku. Nie zamieniając ni jednego słowa, ani nie porozumiewając się żadnym gestem w sposób zupełnie naturalny,  wynikający prawdopodobnie z długoletniej współpracy podzielili pomiędzy siebie niezbędne czynności. A może wynikało to po prostu z predyspozycji i budowy ich ciał. Młodszy bardziej krępej budowy ciała całą swą uwagę skierował na rannego.  Starszy lecz niewątpliwie wyższy z nich natychmiast biegiem ruszył w stronę chaszczy widocznych poza  linią namiotów, w kierunku który prawdopodobnie niewielkim ruchem zdrowej ręki wskazał Tomuś. 
Pomimo zmęczenia starał się biec jak najszybciej nie oglądając się na boki z drążącymi go myślami, o osobach które pozostały przy niewypale. Tomuś był na miejscu. Już pod opieką. A  Ewa i Halinka, z zastępu jego koleżanki Krysi ? Czy jeszcze żyły ? Co im się stało ? Nie miał przecież czasu nawet o to zapytać rannego. Odruch natychmiastowego udzielenia pomocy zadziałał automatycznie zmuszając go do coraz szybszego biegu pomimo olbrzymiego zmęcze4nia i narastającego bólu mięśni.
Już prawie mijał linię namiotów wyznaczający teren obozu, gdy usłyszał przeraźliwy świst gwizdka i krzyk:
-          Stój, nie biegnij ! To tylko pozoracja!
Dopiero po paru metrach dotarła do jego świadomości ta wiadomość. Zatrzymał się. Chwilę postał. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł. Dopiero leżąc na ziemi w pełni zdał sobie sprawę z tej sytuacji. Na jego twarzy odmalował się wyraz ulgi, a na usta wpełzł  uśmiech.  

( Łódź luty 2003)