Czuł się bardzo osamotniony i zagubiony. Co z tego, że miał już 15 lat.
Na dworcu kolejowym był olbrzymi tłum ludzi. Tych w jego wieku poubieranych w
mundury koloru khaki i szare mundury nie zawsze dobrze leżące na sylwetkach
dziewcząt, a oprócz tego olbrzymia ilość tych, którym łza się kręciła w oku
przy rozstaniu- rodziców. Na plecach lekko uwierał plecak.
Ach co to był za cud w porównaniu z innymi. Mały zgrabny kwadratowy
tornister wojskowy, którego klapa obszyta była przemiłą w dotyku jasno brązową
skórą wyprawioną wraz z włosem. Dookoła zrolowany ciemnozielony koc który
idealnie komponował się z kolorem boków plecaka. Uroku dodawała także
srebrzysta menażka przytroczona do samego środka klapy plecaka. Tego mu
zazdroszczono. Niewiele było tego typu cudów. Był to prezent od wujka i
stanowił niewątpliwie jego dumę. Chętnie jednak by z niego zrezygnował, na
rzecz znajomości z innymi czy też wiedzy praktycznej, której w tym momencie nie
posiadał. Był po prostu starym żółtodziobem. Dzieci go okalające – bo byli
tacy, których wiek i dziesięciu lat nie sięgał szczycili się wydrapanymi nożem
na menażkach nazwami miejscowości, w których odbywały się obozy harcerskie, a o
których on nie miał zielonego pojęcia. Jego menażka była nowa i nieskalana
żadnym zapisem. Potem wszystko zaczęło nabierać dziwnie szybkiego tempa. Obrazy
przewijały się przed jego oczami z niewyobrażalną prędkością.
Ostre szarpnięcie uzmysłowiło mu chwilę w której pociąg ruszył i zaczął
wieźć go w nieznane. Podekscytowanie nową przygodą pozwoliło zapomnieć o
niewygodach podróży, tłoku w przedziale i strasznym harmiderze panującym wokoło. Trzynaście godzin pociągowych katuszy
minęło jak z bicza strzelił. Nawet dodatkowa godzina autobusem i 2 km marszu
piechotą nie były wstanie odcisnąć jakiegokolwiek zmęczenia na młodym
organizmie. Idąc karnie w szeregu z ciekawością rozglądał się po lesie, którego
szczyty sosen sięgały prawie obłoków zastanawiając się jak to będzie wszystko
wyglądać. Wreszcie miejsce docelowe. Niewielka polanka na, której pozornie
bezładnie rozrzucone są olbrzymie zielone brezentowe worki. To zapewne namioty.
Dom na najbliższe dni pobytu, a gdzie łóżka i pościel. Prześcieradło miał przy
sobie wraz z poszwą na kołdrę. Tylko, że nie było łóżka, ani pościeli. Już
wkrótce wszystko się wydało.
Po dniu mozolnej pracy przerwanej tylko i wyłącznie posiłkami, po których
przepięknie lśniącą menażkę diabli wzięli, co niewątpliwie było skutkiem
szorowania jej piaskiem jako najlepszym – a zresztą jedynym – środkiem myjącym;
stanął olbrzymi namiot, a w nim w poprzek dotykając tylnej jego ściany prycza.
Był to niewątpliwie cud techniki obozowej. Ponieważ tak ułożyło się ukształtowanie
powierzchni ziemskiej niezależnie od praw grawitacji i ciśnienia powietrza
przednie cztery nogi na które wykorzystano pnie drzewa o średnicy 20 cm
zaledwie też 20 cm unosiły się nad powierzchnię ziemi. A więc bez mała sama
konstrukcja pryczy niejako stanowiła przedłużenie podłoża pierwszej części
namiotu. Z drugiej strony nogi były o wiele dłuższe i aby wyrównać poziom
pryczy mierzyły dobrze ponad pół metra. Nogi przednie i odpowiednio nogi tylne
połączone zostały poprzecznymi drągami, na które to zostało nabitych około
piętnastu bardzo solidnie wyglądających żerdzi. Konstrukcja była naprawdę
imponująca. Jeszcze patrząc na gotową pryczę przypominała się mozolna praca
kopania „niebotycznie” głębokich dołów, i walka z niezliczoną ilością korzeni,
aby zakotwiczone w ziemi „monstrum” było
w stanie utrzymać 9 młodzieńców w sile wieku, których ciężar niewątpliwie
przekraczał 350 kg w stanie spoczynku. Nasuwało się tylko jedno pytanie:
-
Jak spać na tych żerdziach?
Ale problem rozwiązał się szybko sam. Na samym środku placu, w samym
środku rozstawionych już namiotów leżała kupka, a w zasadzie duża sterta
poskładanych płóciennych szmat. Tak to wyglądało na pierwszy rzut oka i w
zasadzie od samego początku było zagadkowym zjawiskiem. Okazało się, iż były to
„powłoczki” z jutowego włókna – a przynajmniej tak to wyglądało, które miały
być tym – na czym się śpi. A co ze środkiem. I tu dopiero nastąpiła
niespodzianka. Nieopodal w samym środku lasu znajdowała się duża kopa siana.
Cóż to była za prawdziwa frajda upychania go w olbrzymie sienniki.
- Nie wpychaj za dużo. Pamiętaj, aby siennik nie był za miękki bo
będziesz spał na żerdkach. Ale i nie za twardy bo się będziesz zsuwał. –
usłyszał za sobą przemiły głos jednej z druhen, a zaraz potem salwę perlistego szczerego śmiechu.
Jak się później okazało było w tym bardzo dużo racji. Już układając
siennik na pryczy i próbnie przymierzając się do spania wielokrotnie ujmował
zawartości siana z siennika. Po trudach całego dnia, który pomimo dużej ilości
pracy minął jak z bicza strzelił, przyszedł czas na wspólne pożegnanie dnia
przy ognisku i cisza nocna. Trudno sobie wyobrazić, aby przewracał się z boku
na bok, gdyż od razu usnął. Nie było mowy także o jakimkolwiek śnie – w sensie
przezywania tych zdarzeń które przeżył czy też tych o których marzył. Spał jak
kamień. Do momentu w którym nagle wszystko wokoło zawirowało, a później rozległ
się potworny trzask. Nie wiadomo w jaki sposób otwierając oczy zobaczył nad
sobą niebo rozświetlone tysiącem gwiazd, a obok „kupę” posplatanych ze sobą
ciał przykrytych nierównomierną powłoką złożoną z sienników poduszek, kocy i prześcieradeł . Może wyglądało to
przekomicznie, ale jemu wcale nie było do śmiechu. Pierwsza harcerska budowla w
której uczestniczył po prostu się zawaliła. Runęła tak jak przynajmniej w tym
momencie runęło jego przekonanie o swojej wartości i znajdowaniu się we
właściwym miejscu. Szybko się pozbierał, odszukał latarkę. Niepewnie w chodząc
do namiotu od drugiej strony odnalazł sweter, naciągnął go przez głowę i .... .
Zrozpaczony stał patrząc na zarwana pryczę. Środek nocy, przenikliwe
zimno. I w błyskających światłach latarek, których żółte krążki biegały po
całym płótnie namiotu, od czasu do czasu ukazywał się jego oczom. obraz
zniszczenia. Tylne nogi pryczy po prostu się położyły. Wyglądało to tak jakby
prycza po prostu się zmęczyła unoszeniem ciał śpiochów. W błyskawicznym tempie
jak w zwariowanym tańcu po namiocie w cudowny sposób wraz z krążkami światła
przemieszczać się zaczęły sienniki,
poduszki i koce. Od czasu do czasu jak duch jakowyś przelatywało białe
prześcieradło. Niewiadomo skąd w jego ręku znalazła się siekiera. Stał z nią
lekko osłupiały i nie wiedział co dalej robić.
-
Cześć jestem Jurek. Pomogę Ci.
Ramię starszego kolegi okazało się bardzo pomocne. i choć było ich
przecież w namiocie dziewięciu i wszyscy przykładali się do uratowania mebla, a
nader wszystko jak najmniejszej straty godzin nocnego odpoczynku, wydawało
musie iż jedynymi osobami, które przejęły na siebie brzemię odbudowy pryczy są
Jurek i On. To ich zaangażowanie i ciężka praca pozwoliła na doprowadzenie do
porządku „ legowiska” na tyle, aby można było jak najszybciej położyć się spać.
Jeszcze tuląc głowę do poduszki wspominał zbijanie pryczy przy promieniu
latarki oraz słowach zachęty, otuchy, a przede wszystkim rady z ust starszego
kolegi.
Jak się okazało na końcu obozu to z rąk Jurka – komendanta kursu –
otrzymał patent drużynowego.
Powoli uniósł do góry głowę. Chyba jakiś trzask wyrwał go z zadumy. To
było to samo miejsce, gdzie 10 lat temu stał jego po raz pierwszy postawiony
namiot. Gdzie stała zbita prycza. Wstał powoli i otrząsając się ze wspomnień
skierował kroki na pobliski pagórek, na którym widać było kawałek kręgu
rozstawionych namiotów obozu harcerskiego, który to już jako kolejny z rzędu
był prowadzony przez niego jako komendanta.