Siedzieli we dwóch w dość niewygodnych pozycjach, jeśli można to nazwać,
że siedzieli. Byli bardziej chyba zawieszeni pomiędzy niebem a ziemią. Z daleka
wyglądać mogło to dość dziwnie. Na czubku ściętego na wysokości około sześciu
metrów pnia drzewa, podzielonego od czasu do czasu kreskami poprzecznymi
niewiele szerszymi od samego pnia - dwie sylwetki chłopców, a w zasadzie
młodzieńców zawieszonych w dość dziwnych powyginanych pozach. Co chwilę
przechylających się na jedną lub drugą stronę czy też bez mała zawisających w
powietrzu.
-
Podaj siekierę. Jeszcze „chrystusek”
-
Uważaj, nie w tę stronę.
Co chwilę padały równoważniki zdań, przerywane westchnięciami i częstym
posapywaniem. Chętnie by pewnie pogadali ale skupienie uwagi na mozolnej pracy
oraz utrzymaniu równowagi w tym niewątpliwie niedogodnym do pracy miejscu nie
sprzyjały ku temu. Z nieba pomimo zasłony wysokich sosen dookoła lały się
strugi żaru co dodatkowo powodowało strugi potu spływające po czołach.
Dodatkowo musieli się spieszyć gdyż nie
mogli pozostawić budowli bez solidnego umocowania platformy, a czasu było
niewiele. Budowali to „sokole gniazdo” w chwilach wolnych od zajęć. Poświęcając
swój czas wolny. Za chwilę miała się skończyć cisza poobiednia i trzeba było
wrócić do obowiązków zastępowych. Podopieczni i tak nie bardzo garnęli się do
popołudniowego leżakowania. Na szczęście z wysokości pnia doskonale było widać
obydwa namioty ich zastępów. A więc dziatwa była pod kontrolą. Choć jedno było
pewne byli w środku. Mocowanie platformy było niejako uwieńczeniem ich
długotrwałego trudu - pracy na
powierzchni ziemi. Zaczęło się najpierw od skrócenia tego uschniętego pnia. Co
wcale nie było prostą czynnością, a z pewnością zabrało bardzo dużo czasu. A
potem przyszły prawie tygodniowe przygotowania. Czas wlókł się niemiłosiernie. Ścinanie sosenek.
obrabianie każdego z kołków na prostopadłościan. Mierzenie i przycinanie na
wymiar. Najgorsze było to struganie. A przynajmniej najbardziej monotonne. W
pierwszym momencie wydawało się to niemożliwym, aby z kawałka trochę grubszej
gałęzi, chropowatej, poznaczonej jakimiś dziwnymi naroślami i z niezliczona
ilością odnóżek w postaci małych gałązek – tylko i wyłącznie przy pomocy siekiery wykonać belkę o „prawie” idealnym
kształcie prostopadłościanu, a więc po prostu budowlaną łatę czy też
krawędziak.
Nagle tuż pod nimi na dole usłyszeli przeraźliwe „zawodzenie”. W kierunku
„orlego gniada” biegł Tomuś, tak nazywali jednego z najmniejszych uczestników
obozu. W miarę jak zbliżał się do wieży, zaczynał być widoczny grymas bólu na
jego twarzy i nienaturalny gest podtrzymywania prawej ręki. Dopiero w momencie.
Gdy stanął tuż pod nimi zobaczyli czerwona smugę idącą wzdłuż jego
przedramienia niejako oddzieloną na dwie części jaśniejszą częścią czegoś co z
tej ręki wystawało. Złamanie otwarte przemknęło prawie równocześnie przez ich
myśl.
-
Co się stało -
krzyknął starszy, mocując się z
klamra pasa mocującego go do drzewa.
-
Niewypał – krzyknął Tomuś poprzez zaciśnięte zęby – tam
po d lasem. Jest tam jeszcze Ewa i Halinka.
Prawie jak dwa jastrzębie spadające na swą zdobycz wypatrzona na polu; od
górnej już zarysowanej platformy wieży oderwały się dwa kształty spadając jak
kamienie na ziemię. Wydawałoby się to niewykonalnym skok z takiej wysokości, a
jednak się stało. Tuż za zastępowymi, o mało nie rozbijając ich głów zaczęły
spadać narzędzia i kawałki konstrukcji naruszone w momencie szalonego skoku.
Nie zamieniając ni jednego słowa, ani nie porozumiewając się żadnym gestem w
sposób zupełnie naturalny, wynikający
prawdopodobnie z długoletniej współpracy podzielili pomiędzy siebie niezbędne
czynności. A może wynikało to po prostu z predyspozycji i budowy ich ciał.
Młodszy bardziej krępej budowy ciała całą swą uwagę skierował na rannego. Starszy lecz niewątpliwie wyższy z nich
natychmiast biegiem ruszył w stronę chaszczy widocznych poza linią namiotów, w kierunku który
prawdopodobnie niewielkim ruchem zdrowej ręki wskazał Tomuś.
Pomimo zmęczenia starał się biec jak najszybciej nie oglądając się na
boki z drążącymi go myślami, o osobach które pozostały przy niewypale. Tomuś
był na miejscu. Już pod opieką. A Ewa i
Halinka, z zastępu jego koleżanki Krysi ? Czy jeszcze żyły ? Co im się stało ?
Nie miał przecież czasu nawet o to zapytać rannego. Odruch natychmiastowego
udzielenia pomocy zadziałał automatycznie zmuszając go do coraz szybszego biegu
pomimo olbrzymiego zmęcze4nia i narastającego bólu mięśni.
Już prawie mijał linię namiotów wyznaczający teren obozu, gdy usłyszał
przeraźliwy świst gwizdka i krzyk:
-
Stój, nie biegnij ! To tylko pozoracja!
Dopiero
po paru metrach dotarła do jego świadomości ta wiadomość. Zatrzymał się. Chwilę
postał. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł. Dopiero leżąc na ziemi w pełni
zdał sobie sprawę z tej sytuacji. Na jego twarzy odmalował się wyraz ulgi, a na
usta wpełzł uśmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz