piątek, 9 października 2020

Strach ma wielkie oczy

 

Była niewątpliwie najmłodszą uczestniczka tego harcerskiego obozu. Troszkę piegowata na twarzy z lekko zadartym noskiem i dwoma blond warkoczykami po bokach głowy – zaplecionymi bardzo starannie i zakończonymi dwoma gumkami ze śmiesznymi czerwonymi biedronkami w czarne kropki. Dodatkowo jej wygląd wywoływał na twarzach - tych starszych- uśmiech, z jednej strony spowodowany niejako odrobiną sympatii, a z drugiej zapewne radością z trochę śmiesznego jej wyglądu. Należy sobie wyobrazić przeraźliwie szczupłą dziewczynkę – a w zasadzie chyba zaliczkę na takąż – wzrostu około 156 cm z wyżej opisanymi już warkoczykami. I na tej osobie szary harcerski mundur. Bluza wyglądająca mniej więcej tak jak by była uszyta co najmniej na dwie osoby tej postury, z dziwnie odstającymi naszytymi kieszeniami robiącymi wrażenie posiadania przez osobę ją nosząca nienaturalnie do sylwetki dużego biustu. W pasie, którego obwód prawdopodobnie można by zamknąć  w dłoniach dorosłego mężczyzny  był ledwie widoczny pas harcerski, a poniżej. I ta część stroju wyglądała chyba najbardziej zabawnie. Długa bo prawie kończąca się tuż przy kostkach spódnica w stylu „szarej rury” o średnicy równej ze średnicą pasa. Dodatkowo z pod tej spódnicy wystawały nienaturalnie duże brązowe pionierki.

To był jej pierwszy obóz harcerski. Zdecydowanie to co najbardziej ją przerażało w myślach o nim to była warta. Starsze koleżanki z drużyny bez przerwy opowiadały o tym „wydarzeniu” jak gdyby było to jedyne i najważniejsze wydarzenie w całym obozowym życiu. Bardzo możliwe, iż nie było to celowym zabiegiem z ich strony, ale opowieści te tchnęły powiewem strachu, napięcia i całą masa tajemniczych zdarzeń, które w trakcie pełnienia służby wartowniczej im się przytrafiały. W zasadzie brakowało w nich tylko postaci znanych doskonale z bajek czy legend takich jak strzygi, diabły, wampiry czy też jeszcze inne dziwne postacie. Oczywiście warta warcie nigdy nie była równa. Ważna niewątpliwie była godzina jej odbywania no i oczywiście pogoda.   Najgorsza ze wszystkich, przynajmniej w opowiadaniach była psia warta.  Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć dlaczego psia. Ale były to określone godziny. Wtedy, gdy świt już próbował odebrać nocy jej panowanie, a noc w dalszym ciągu nie chciała oddać władzy. Na tą fatalną porę warty składały się prawdopodobnie dwa czynniki. Po pierwsze ta fakt wybudzenia z samego środka snu. Oczy same powracały do pozycji spocznij i trudno było utrzymać wciąż otwarte powieki. A nawet jeśli było one otwarte to wzrok nie bardzo chciał przesyłać do mózgu sygnały o oglądanych przez siebie widokach. A druga sprawa dotyczy tego co otacza nas dookoła. Wszystko przybiera barwy szarości, przechodzącej całą szara tęczę. Przeraźliwe uczucie chłodu i wilgoci osiadającej na ziemi w formie rosy dodatkowo powoduje nieprzyjemne uczucie, powodujące naturalne niezależne od woli kurczenie całego ciała, naturalnie broniącego się przed tą aurą. 

Bardzo dużo zależało także od osoby, która o tej warcie opowiadała. Były druhenki, dzielne, te dzielniejsze i oczywiście te najdzielniejsze. Ty ostatnich to już nic nie było w stanie przestraszyć, nic zadziwić, a odbycie swoich godzin wartowania upływało z taka łatwością jak zjedzenie kromki chleba. Ba nawet co u niektórych była to olbrzymia przyjemność.

Trudno było zając w toku tych opowiadań własne stanowisko. Dlatego tez te uczucia były bardzo różne. Z jednej strony olbrzymi strach i obawa, a z drugiej jednak ciągnąca ciekawość. do tego nieznanego co było odległym, a zarazem takim bliskim.

Była w zastępie nr 6, a więc idąc zgodnie z numeracją było jeszcze 5 dni do ostatecznego starcia z nocą. Nie musiała o tym myśleć już dziś. Ale ta myśl jednak ciągle powracała. Kładąc się wieczorem na kanadyjce pomimo olbrzymiego zmęczenia trudami dnia, gdy głowa zdołała tylko dotknąć poduszki, a powieki opadały na oczy w wyobraźni zaczynały przemykać obrazy, głównie utworzone na podstawie zasłyszanych opowieści. Lekkie podmuchy wiatru w gałęziach, oraz odgłosy spadających gałęzi wydających głuche trzaski dodatkowo do momentu zaśnięcia powodowały jeszcze większą realność wyobrażanego obrazu.

Dni płynęły bardzo szybko wypełnione ciągle nowymi wrażeniami, z którymi  dotychczas nie miała nigdy do czynienia. Jednym z takich przeżyć była służba w kuchni. Tyle nowości. Chociażby nawet takich prostych i niby jasnych jak obieranie ziemniaków. Ale na tyle osób. Przecież to zajmowało prawie pół dnia czterem osobom. To było niebyt miłe  wrażenie. Ale za to na kolację były racuchy. To była frajda. Nigdy w życiu nie miałaby okazji tego zobaczyć, a i wyobrazić sobie byłoby chyba niemożliwym. Olbrzymi 150 litrowy parnik w 2/3 napełniony olejek i wrzucane do niego pacynki ciasta, z których to po chwili - której towarzyszył dziwny odgłos skwierczenia – powstawał przepiękny złoto-brązowy racuch. A na końcu oczywiście uczta. Jeszcze teraz leżąc na kanadyjce wspominała smak tego ciasta posypanego cukrem pudrem. I ten smak pozwolił zapomnieć o udręce szorowania tego olbrzymiego parnika, w którym o mało co cała się mieściła.

Błogość  słodkiego wspomnienia przerwała druhna zastępowa informując, że jutro będzie służba wartownicza.

-          Byle nie psia warta – pomyślała zapadając w sen. 

Rano wszystko stało się jasne dostała pierwszą wartę od 22-24 wraz z Mirką. Mirka była starsza od niej o 4 lata i miała już za sobą bagaż obozowych doświadczeń. Nie zwróciła na fakt warty najmniejszej uwagi.  Prawdopodobnie w duchu cieszyła się tylko, iż dzięki tej nowicjuszce ma pierwszą wartę, a więc cała noc zostanie przespana bez zbędnych i bardzo niemiłych przerw. Zajęcia w ciągu dnia nie pozwoliły na zbyt długie zastanawianie się nad czasem przyszłym. w zasadzie można by powiedzieć, iż w ogóle nie myślała o wieczorze. Nawet już po kolacji, tak wciągnęły ją zajęcia jak i przebieg samego ogniska, iż z nieukrywanym zdziwieniem przyjęła szarpnięcie za ramię i uwagę.

- Druhenko idziemy na wartę. 

Początek warty był nawet miły . Z oddali dochodziły odgłosy ogniska. Śpiewane piosenki pozwalały nawet na rozróżnienie poszczególnych słów. Do tego wszystkiego bardzo mocno świecił księżyc powodując, że na obozowej polance było w miarę widno. Kurczowo ściskana przy piersi w obu dłoniach latarka, jak na razie nie mogła się do niczego przydać. Zaczęło się zamieszanie. Koledzy i koleżanki wracały z ogniska. jeszcze wymiana zdań, trzepot odchylanych co chwila pół namiotów i powoli,  powoli na placu zaczynała nastawać cisza. W namiocie komendy cały czas w okienkach z gazy ukazywały się tańczące wraz z ruchami płomienia świeczki cienie i odblaski światła. Nie mogła na nie jednak zwracać uwagi. Jej zadaniem było pilnowanie obozu, a przede wszystkim jak to wieści nosiły najbardziej zagrożonego w nim przedmiotu – flagi na maszcie. Nie pomagały tłumaczenia druhny zastępowej,  że pilnuje się wszystkiego. Strata honoru, poprzez stratę flagi tak mocno utkwiła w jej pamięci, że chcąc nie chcąc wzrok miała przykuty do masztu i reszta w zasadzie ją nie obchodziła.

Księżyc pomału schował się gdzieś za jakieś chmury, w komendzie zgasła prawdopodobnie świeczka i obóz został spowity nieprzeniknioną ciemnością. Po odwróceniu głowy w prawo,  aż zamarła z przerażenia.

-          Co to ? – prawie powiedziała to na głos

Tuż obok przy najbliższym namiocie ryzowała się sylwetka jakiegoś mężczyzny, a może kobiety. Stał tuż, tuż . A przecież przed chwila nikogo tam nie było. W  ułamku sekundy poczuła na plecach uczucie zimnego potu. Na czole zaczęły się skraplać  kropelki wody. W ręce i nogi dostała się taka ilość ołowiu, że ich ciężar nie pozwolił na najmniejszy ruch. Wreszcie po chwili, która wydawała się wiecznością udało się jej nacisnąć przycisk włącznika latarki.

Ostry snop światła natychmiast wystrzelił z okrągłego lustra i tnąc ciemność przed sobą zaczął torować sobie drogę w kierunku wyznaczonego celu. Nagle zakończył swój bieg oświetlając .......

Po prostu duży jałowiec. Jeszcze przez chwilę stała wrośnięta w ziemię nie potrafiąc zareagować w żaden sposób wpatrzona w ten jałowiec, o którym przecież doskonale wiedziała. To była ta sama roślinka, która w trakcie stawiania ich własnego namiotu tak bardzo jej przeszkadzała we wbiciu śledzia w odpowiednie miejsce. Latarka dalej była zapalona. Jak gdyby przez waciane zatyczki w uszach usłyszała tupot nóg biegnących poprzez plac apelowy. Biegła koleżanka myśląc, że coś się stało. Po tym co usłyszała postanowiła już więcej latarki nie używać.  No chyba, żeby ......

Do końca warty pozostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Już teraz wiedziała, że ten strach – to jałowiec. Ale przecież w okolicy było więcej takich jałowców. Co chwila w konarach sosen tam hen wysoko na górze rozlegał się przytłumiony trzask i na płótno, któregoś z namiotów spadała większa lub mniejsza gałązka wywołując jego falowanie oraz powoli staczając się po nim w końcu spadając na ziemię. Zrobiło się jakby jaśniej. Pomimo tego, że w dalszym ciągu księżyc nie wyłonił swojej twarzy spoza chmur, zaczynała dokładnie rozróżniać kontury poszczególnych namiotów – nawet tych stojących po drugiej stronie placu apelowego – poszczególne drzewa, jałowce i budowle wykonane w trakcie zajęć obozowych. Ten niezwykły kształt z prawej strony, który w pierwszej chwili wydawał jej się olbrzymim żółwiem z połyskującym pancerzem okazał się po prostu wymyślonym przez chłopaków dziwnego rodzaju stojakiem na kubki i menażki, których to powierzchnie tworzyły ten pancerz, a dwa białe emaliowane kubki stały się niezwykłych rozmiarów oczami. A tam po przeciwnej stronie  totem zastępu starszych dziewcząt przyjmował  postać sarenki jakoby pochylonej nad ziemią w celu podjęcia jakieś strawy. W raz z analizą poszczególnych obrazów także słuch zaczął powoli rozróżniać nocne odgłosy lasu. Powoli słyszała od czasu do czasu przelatujące ptaki, a może nietoperze, czy też gdzieś w lesie przeciskające się między krzakami zwierzęta.

Nagle niezauważenie dla niej, tuż obok wyrosła Mirka.

-          Koniec warty. Idź obudzić Lidkę – powiedziała rozleniwionym głosem, demonstracyjnie ziewając i pokazując, że wyjątkowo ta warta bardzo, a bardzo ją znudziła.

Idąc do namiotu, aby obudzić Lidkę rzuciła okiem na maszt stojący pośrodku placu apelowego. Na dole ku jej zadowoleniu zwisała biało-czerwona flaga.            

 

 

Jak się na końcu obozu okazało „strach miał wielkie oczy”.

(Łódź luty,marzec 2003)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz